czwartek, 20 czerwca 2019

W Egipcie bańka już jest rozdmuchana

„No i stało się, wracam tam, wracam tam gdzie zawsze jest ciepło, gdzie zawsze świeci słońce. Wracam tam gdzie jest mi dobrze, gdzie mogę realizować swoją pasję. Tym razem nie jest to wyprawa, lecz warsztaty „podnoszenia własnej poprzeczki". Moim zadaniem będzie wyznaczyć sobie cel i dążyć do jego realizacji. W swojej głowie mam dwa cele. Na jednym bardzo mi zależy ale myślę, że najpierw powinnam przerobić ten drugi. Z kolei tego drugiego troszkę się obawiam. Który cel wybrałam i czy go zrealizowałam na pewno „opowiem" Ci na swoim blogu. Wiem jedno, znowu wracam, wracam pod wodę i zapominam, zapominam o grawitacji...”. 


Takiego posta puściłam na swoim fanpage kiedy koła mojego samolotu już boksowały po płycie  lotniska. Po raz kolejny leciałam do Egiptu, do miasta Sharm El Sheike. Tym razem jednak w uszach nie grała mi muza z filmu sensacyjnego, nie czułam lęku czy niepokoju. Nie wiem… - może dlatego, że bieżące wydarzenia brały górę nie pozwalając skupić się na „błahostkach”, a może uspokajał mnie fakt, że znowu miałam podwózkę pod same lotnisko Chopina. Do Egiptu leciałam z Dominiką (kumpelą z Trójmiasta), podwieźć nas zaoferował się jej brat. Myślę, że nie bez znaczenia było też to, że podczas tego pobytu miałam mieszkać u niej, u Asi („mamuśki” mojej), u kobiety, którą pokochałam chyba „od pierwszego wejrzenia”, przy której czuje się po prostu bezpiecznie i z którą mogę „z wojować cały świat”. Fajnie robiło mi się też na myśl, że ten tydzień miałam spędzić z dobrze znaną sobie ekipą. Oprócz Dominiki leciał z nami Paweł (znany mi z pierwszej wyprawy) i Sławek (uczestnik mojej drugiej wyprawy).  Zaprezentowana przed wyjazdem kadra też nie kryła większych tajemnic. Oprócz Asienki opiekować miał się nami Piotr, znany mi z mojego drugiego obozu w Ciechanowie. Co prawda chłopak początkowo wydawał się nie co niedostępny, przynajmniej dla mnie, „ubezwłasnowolniając” mnie zabierając paszport na lotnisku na jakieś 6 godzin, jednak przy bliższym poznaniu okazał się super gościem a w wodzie… w wodzie był „łagodny jak baranek”. Z podanej przez Asienkę listy kadry  nie znana mi była tylko Gosia, Gosia Machnio. Jak to ja, od razu oblukałam jej profil na fejsiej. Kiedy pierwszego dnia Asienka z rana gdzieś pobiegła a ja usłyszałam pukanie do drzwi, zlękłam się. Jejku! Co teraz?! – pomyślałam – mam otworzyć, czy udawać, że nikogo nie ma w domu? Przecież jak to ktoś obcy „za Chiny” się z nim nie dogadam. Nagle usłyszałam – „hej, otworzysz mi? Asi nie ma?” Głos był dość głośny, jednak początkowo nie wiedziałam, z skąd dobiegał. Wyszłam niepewnie na taras a zza murku wychylał się czarny, znajomy mi łepek. Hej you – pomyślałam – to Ciebie obczaiłam na fejsie. Tak poznałam Gosie. Na końcu doleciała jeszcze Kasia, którą także już znałam. Kiedy byliśmy już wszystkie wskoczyłyśmy do busa i zgarniając po drodze resztę ekipy w końcu jechaliśmy na pierwsze nury.



Pierwsze dwa dni zwiedzałam „stare kąty”,  nurkowaliśmy z brzegu w Sharks Bay. Ku mojemu dziwieniu pogoda nas nie „rozpieszczała”. Okazało się, że nawet w Egipcie nie zawsze jest ciepło i nie zawsze świeci  słonce. No dobra, jak w Polsce było ok 7˚ C to dam  myślę, że było ponad 20˚ C, jednak przy braku słonka i wietrz naprawdę nie można było się spocić, a jak jeszcze się pomyślało, że zaraz ma się wyskoczyć z ciuchów, ubrać piankę (na szczęście jeszcze suchą) i wskoczyć do nie zbyt ciepłej wody krew w ciele przestawała krążyć. No ale  cóż, skoro już się „postawiło świat na głowie” i się przeleciało te kilka tysięcy kilometrów nie można teraz powiedzieć „nie”, a tak naprawdę to nawet przez myśl nie przeszło. Przecież tego właśnie chciałam, tego pragnęłam, wskoczyć tam, tam w ten jeszcze mało znany mi, jednak już wiem, że przepiękny świat.
Nurkowałam z Asią, jakby mogło być inaczej. Mojego drugiego partnera Ebrahima tym razem nie było, no cóż, nie można mieć wszystkiego. Podczas tego pobytu moi drudzy partnerzy się zmieniali. Na początku pływałam z Gosią, oczywiście Asienka cały czas była z tyłu a pomiędzy nami plątała się Kasia (nasz niezawodny fotograf udokumentujący nasze warsztatowe zmagania). No to co? Chyc do wody! Oo nie, jeszcze nie teraz? Naprawdę? Oczywiście trzeba powtórzyć moje „ukochane” ćwiczenia. Wyjmowanie i wkładanie aparatu do ust przy (teoretycznie) pełnym zanurzeniu. Pamiętasz? Ostatnio Asienka wmawiała mi, że to ćwiczenie mam już prawie zaliczone – ściemniara jedna. ;) No dobra, wiem, musi mnie jakoś motywować i przyznaje, jest w tym mistrzem.  Pamiętasz moje początki? Jak odkrywałam, że pod wodą jednak da się oddychać. Jak się trzymałam Asienki kurczowo a potem się jej puściłam. Teraz o puszczaniu w ogóle nie ma mowy. Dlaczego? A niby kogo ja mam się puszczać jak się nikogo nie trzymam? Po prostu wchodzę do wody, Asienka spuszcza mi powietrze z jachetu i już tam jestem, i już jestem wolna. Dlatego biorąc pod uwagę wspomnienia moich pierwszych nurków, wiem że małymi kroczkami idę do przodu, są jednak elementy nad, którym wciąż muszę pracować. Wyjmowanie i wkładanie aparatu pod wodą – to ćwiczenie ludzie ogarniają na pierwszych czy drugich zajęciach. Czy to ma jednak znaczenie? Ja wolę cieszyć się tym, że już potrafię od razu się zanurzyć i spokojnie oddychać przez aparat. No chyba, że dostaję od swej szanownej instruktorki dziurawy ustnik.  Tu po raz kolejny zwątpiłam. To było drugiego dnia. Dostałam od Asi nowiutki ustnik do aparatu, ten co miałam był jakiś felerny, nie pamiętam dlaczego. Wchodzimy do wody, zakładają mi jacket na grzbiet, wkładam aparat do ust, zanurzam się i już mam się oddać stanu nieważkość, jednak czuję jak woda wlewa mi się do ust. Co jest grane? Co za „impreza”? Wynurzam się, tłumaczę problem mojej instruktorce i próbuje ponownie. Wynurzenie i zanurzanie powtarzam parokrotnie a kiedy jestem na powierzchni słyszę – „zaciśnij usta, obejmij ustami cały aparat, nie zaciskasz ust”. Przecież zaciskam – pomyślałam – aż mnie usta bolą. Nie, nie, to bez sensu. Wracam do domu. Ile można robić krok przód i w tył, krok przód i w tył? Po co te nerw moje, moich bliskich? Ten natłok kotłujących się myśli w mojej głowie przerwała Asienka. Wkładając mój aparat do swojej buźki i zanurzając się o mało się nie utopiła. Okazało się, że nowiutki ustnik, który otrzymałam od swej instruktorki jest dziurawy.  Naprawdę miałam ochotę ją w tedy utopić ale doszłam do wniosku, że to ja bym na tym straciła. Drugiej takiej co ma do mnie tyle cierpliwości to ja przecież nie znajdę. Po zmianie aparatu zanurzyłam się bez problemu i znowu byłam tam gdzie jest mi dobrze. Przez te pierwsze dwa dni pływaliśmy na płytkich wodach, doskonaląc – jak to się mówi językiem nurkowym – swój trym i pływalność. Ja tam jednak nie wiem czy coś doskonaliłam, po prostu schodziłam pod wodę i cieszyłam się każdym wziętym oddechem.





Trzeciego dnia wylądowaliśmy na łodzi i wreszcie zrobiło się ciepło i wreszcie zaświeciło słonko.  Od razu wystawiłam swe kości aby choć troszkę je wygrzać. Moja błogość nie trwała jednak z byt długo, bo Asienka zaraz wołała na odprawę.  No ale cóż, jak to ona mawiała – „nie przyjechaliśmy tu na wakacje”. Nurkowałam za każdym razem w drugiej kolejności, jednak jak myślisz, że miałam dużo czasu na byczenie się to jesteś w błędzie. Plan był raczej napięty. Kiedy reszta ekipy była pod wodą, ja postanowiłam przerobić moje „ukochane” ćwiczenie. Tego dnia raczej flauty nie było, więc dostać się do swojej butli z jacketem stanowiło nie lada wyzwanie. Jak mi się to już udało, przystąpiłam do swojego zadania, jednak po krótkiej chwili parsknełam śmiechem.  Rozbawił mnie widok zdźwionych minek  egipskiej załogi, która nie za bardzo rozumiała co ja wyrabiam. Tak, tak panowie – pomyślałam – ja próbuje ogarnąć to pierwsze nurkowe ćwiczenie i chyba jestem już bliziutko, co nie? 😉 Kiedy moi wrócili ja czekałam już w pełnej gotowości i za nim się nie obejrzałam byłam pod wodą.



Dla mnie osobiście to były fajne nurki, jak każde zresztą.  Nie, chyba jednak kłamie.  To znaczy za każdym razm naprawdę wydaje mi się, że już jest fajnie, że jestem spokojna, że już spokojnie oddycham a kolejnym razem okazuje się że tam to, to było nic w porównaniu do tego co jest teraz. Jak już wspomniałam tego dnia morze raczej nie było spokojne, więc moi partnerzy (schodziłam z Asienką ì z Piotrkiem) podobno troszkę się, że mną natyrali. Podobno, bo ja chyba nie za bardzo to ogarniałam. W ogóle ja chyba pod wodą mało co ogarniam, tak jakbym przynosiła się w jakiś totalnie inny wymiar oderwany od rzeczywistości, wiem jedno – dobrze mi tam.   Tylko, że jak już wychodzę z wody nie bardzo wiem  czemu jestem tak totalnie wypompowana. Nie mam siły ruszyć ani ręką ani nogą a podczas tego pobytu dochodziła jeszcze temperatura wody, która nie była moim sprzymierzeńcem. Wiem co teraz myślisz – „co Ty dziewczyno wygadujesz?  Przecież w Egipcie woda w morzu zawsze jest ciepła”. Może i tak, może i masz rację. Jednak, nie wiem czy pamiętasz, nie wiem czy mnie znasz, czy śledzisz mojego bloga od początku, a może masz okazje „słuchać” mnie po raz pierwszy. Jestem osobą niepełnosprawną. Od urodzenia „towarzyszy” mi dziecięce porażenie mózgowe. Co za tym idzie moja termoregulacja jest inna niż Twoja. Moje ciało o wiele szybciej się wychładza, a to podsyca moją kolejną „towarzyszkę” życia tzw. spastykę, która  usztywnia moje ciało nie pytając mnie o zdanie. Po wyjściu z wody byłam po prostu sztywna i nie mogąc wykonać żadnego ruchu całkowicie oddawałam swe ciało mojej kochanej kadrze, ciało, które nie zawsze było po mojej,  naszej stronie. Kiedy tak mnie rozpierali, wycierali, podawali gorącą herbatkę pod nos, ja myślałam tylko – skąd oni ulicha na to wszystko biorą siłę? Przecież przed chwilą tak samo jak ja byli pod wodą.  Są kochani. To nie jest jednak tak, że zawsze wszystko za mnie robią – i chyba to jest najpiękniejsze.



Wierz? Zawsze kiedy wchodzę w nową, nieznaną mi grupę ludzi mam poczucie, że po raz kolejny mam przed sobą bojowe zadanie. Zadanie to polega na „rozdmuchaniu bańki”. Owa „bańka” to obszar mojego funkcjonowania, a jej ściany to otaczające mnie osoby. Bywa tak, że „bańka” ta, na początku jest bardzo ciasna. Wszyscy we wszystkim chcą mnie wyręczać i przejmując kontrolę nad tym co robię, tak naprawdę nieświadomie zapierają mi coś najcenniejszego – poczucie bezpieczeństwa. Bywa tak, że „rozdmuchanie owej bańki” jest jak „walenie głową w mur”, po prostu się nie da. Wówczas jest ciężko, naprawdę ciężko. Tu nie chodzi też o to, aby „bańka” się rozprysła, znikła w zapomnienie. Ja zawsze będę potrzebowała wokół siebie ludzi, którzy pomogą – mam tego świadomość. „Zabawa” jednak polega na tym abym to zawsze ja sama mogła wyznaczyć obszar mojego samodzielnego funkcjonowania. Brzmi egoistycznie? Być może. Jednak każda niepełnosprawna osoba Ci to powie – to ja pokazuję kiedy i jak masz mi pomóc, do Ciebie oczywiście należy wybór czy mi pomożesz czy nie. 15 lat temu po raz pierwszy pojechałam do Wągrowca na obóz aktywnej rehabilitacji. Jadąc tam po raz kolejny „zakasałam rękawy” by stoczyć „bój” z otoczenie. Ku mojemu zdziwieniu z nikim nie musiałam „wojować”. Wystarczyło lekko „dmuchnąć” prawo czy w lewo. Dlatego przez 15 lat wracałam tam „jak bumerang” nie wyobrażając sobie wakacji nigdzie indziej. 2 lata temu trafiłam do Ciechanowa, wyjazd był szybki, nagły jednak obwarowany nie małymi obawami. To było jedno z najlepszych posunięć w moim życiu! Okazało się (choć nadal mam problem  aby to uznać za niezmienny fakt), że z kadrą nurków HSA również nie trzeba  „wojować”. Ba! O dziwota to oni „rozdmuchują”  moją „bańkę” udowadniając, że może być ona dużo większa niż mi się wydaje i za to ich kocham!!



Mi samej trudno w to uwierzyć, ale to był już mój trzeci podbój Egiptu i morza Czerwonego. Po raz trzeci zaliczyłam nurki z brzegu, z łodzi i w Dahab w Blue Hole. Po raz trzeci było mi dane przeżyć tą niewiarygodną, długo w mojej głowie nieosiągalną dla mnie przygodę. Czasem myślę sobie – może już dość? Może już wystarczy? Może już wyczerpałaś limit szczęścia? Kiedy jednak, ktoś szepcze mi do uszka – „niedługo widzę Cię pod wodą” – już wiem, że nie może być inaczej, wiem, że prędzej czy później wrócę tam, tak mimo wszystko, tak wbrew wszystkiemu.
Ten warsztatowy wyjazd „podnoszenia własnej poprzeczki" na pewno wiele mi dał, na pewno wiele uświadomił. Jakie cele sobie postawiłam?  Moim pierwszym celem było skończyć kurs OWD i zdobyć certyfikat nurkowy. Przez ten cały tydzień pracowałam nad tym i myślę, że zrobiłam kolejny milowy krok w tym kierunku. Co było moim drugim celem? Pozwól, że to na razie zostanie moją słodką tajemnicą. Nie zdradzę Ci tego celu ponieważ chyba nie jestem jeszcze gotowa na jego przepracowanie. Nie jestem gotowa. bo przecież jest mi dobrze tak jak jest, tam, z NIĄ…
Cześć!! „Do usłyszenia”!!


1 komentarz:

  1. Cudowny wpis, cudowny blog i cudowna Ty! I tylko mogę dodać: "I ja tam byłam, miód i wino piłam", no..i inne :D Buziaki!Niedługo widzimy się pod wodą!

    OdpowiedzUsuń