„No i stało się, wracam tam, wracam tam gdzie zawsze
jest ciepło, gdzie zawsze świeci słońce. Wracam tam gdzie jest mi dobrze, gdzie
mogę realizować swoją pasję. Tym razem nie jest to wyprawa, lecz warsztaty „podnoszenia
własnej poprzeczki". Moim zadaniem będzie wyznaczyć sobie cel i dążyć do
jego realizacji. W swojej głowie mam dwa cele. Na jednym bardzo mi zależy ale
myślę, że najpierw powinnam przerobić ten drugi. Z kolei tego drugiego troszkę
się obawiam. Który cel wybrałam i czy go zrealizowałam na pewno „opowiem"
Ci na swoim blogu. Wiem jedno, znowu wracam, wracam pod wodę i zapominam,
zapominam o grawitacji...”.
Takiego posta puściłam na swoim fanpage kiedy koła
mojego samolotu już boksowały po płycie
lotniska. Po raz kolejny leciałam do Egiptu, do miasta Sharm El Sheike.
Tym razem jednak w uszach nie grała mi muza z filmu sensacyjnego, nie czułam
lęku czy niepokoju. Nie wiem… - może dlatego, że bieżące wydarzenia brały górę
nie pozwalając skupić się na „błahostkach”, a może uspokajał mnie fakt, że znowu
miałam podwózkę pod same lotnisko Chopina. Do Egiptu leciałam z Dominiką
(kumpelą z Trójmiasta), podwieźć nas zaoferował się jej brat. Myślę, że nie bez
znaczenia było też to, że podczas tego pobytu miałam mieszkać u niej, u Asi
(„mamuśki” mojej), u kobiety, którą pokochałam chyba „od pierwszego wejrzenia”,
przy której czuje się po prostu bezpiecznie i z którą mogę „z wojować cały
świat”. Fajnie robiło mi się też na myśl, że ten tydzień miałam spędzić z
dobrze znaną sobie ekipą. Oprócz Dominiki leciał z nami Paweł (znany mi z
pierwszej wyprawy) i Sławek (uczestnik mojej drugiej wyprawy). Zaprezentowana przed wyjazdem kadra też nie
kryła większych tajemnic. Oprócz Asienki opiekować miał się nami Piotr, znany
mi z mojego drugiego obozu w Ciechanowie. Co prawda chłopak początkowo wydawał
się nie co niedostępny, przynajmniej dla mnie, „ubezwłasnowolniając” mnie
zabierając paszport na lotnisku na jakieś 6 godzin, jednak przy bliższym
poznaniu okazał się super gościem a w wodzie… w wodzie był „łagodny jak
baranek”. Z podanej przez Asienkę listy kadry
nie znana mi była tylko Gosia, Gosia Machnio. Jak to ja, od razu
oblukałam jej profil na fejsiej. Kiedy pierwszego dnia Asienka z rana gdzieś
pobiegła a ja usłyszałam pukanie do drzwi, zlękłam się. Jejku! Co teraz?! –
pomyślałam – mam otworzyć, czy udawać, że nikogo nie ma w domu? Przecież jak to
ktoś obcy „za Chiny” się z nim nie dogadam. Nagle usłyszałam – „hej, otworzysz
mi? Asi nie ma?” Głos był dość głośny, jednak początkowo nie wiedziałam, z skąd
dobiegał. Wyszłam niepewnie na taras a zza murku wychylał się czarny, znajomy
mi łepek. Hej you – pomyślałam – to Ciebie obczaiłam na fejsie. Tak poznałam
Gosie. Na końcu doleciała jeszcze Kasia, którą także już znałam. Kiedy byliśmy
już wszystkie wskoczyłyśmy do busa i zgarniając po drodze resztę ekipy w końcu
jechaliśmy na pierwsze nury.
Pierwsze dwa dni zwiedzałam „stare kąty”, nurkowaliśmy z brzegu w Sharks Bay. Ku mojemu
dziwieniu pogoda nas nie „rozpieszczała”. Okazało się, że nawet w Egipcie nie
zawsze jest ciepło i nie zawsze świeci
słonce. No dobra, jak w Polsce było ok 7˚ C to dam myślę, że było ponad 20˚ C, jednak przy braku
słonka i wietrz naprawdę nie można było się spocić, a jak jeszcze się
pomyślało, że zaraz ma się wyskoczyć z ciuchów, ubrać piankę (na szczęście
jeszcze suchą) i wskoczyć do nie zbyt ciepłej wody krew w ciele przestawała
krążyć. No ale cóż, skoro już się
„postawiło świat na głowie” i się przeleciało te kilka tysięcy kilometrów nie
można teraz powiedzieć „nie”, a tak naprawdę to nawet przez myśl nie przeszło.
Przecież tego właśnie chciałam, tego pragnęłam, wskoczyć tam, tam w ten jeszcze
mało znany mi, jednak już wiem, że przepiękny świat.
Nurkowałam z Asią, jakby mogło być inaczej. Mojego
drugiego partnera Ebrahima tym razem nie było, no cóż, nie można mieć
wszystkiego. Podczas tego pobytu moi drudzy partnerzy się zmieniali. Na początku
pływałam z Gosią, oczywiście Asienka cały czas była z tyłu a pomiędzy nami plątała
się Kasia (nasz niezawodny fotograf udokumentujący nasze warsztatowe zmagania).
No to co? Chyc do wody! Oo nie, jeszcze nie teraz? Naprawdę? Oczywiście trzeba
powtórzyć moje „ukochane” ćwiczenia. Wyjmowanie i wkładanie aparatu do ust przy
(teoretycznie) pełnym zanurzeniu. Pamiętasz? Ostatnio Asienka wmawiała mi, że to
ćwiczenie mam już prawie zaliczone – ściemniara jedna. ;) No dobra, wiem, musi
mnie jakoś motywować i przyznaje, jest w tym mistrzem. Pamiętasz moje początki? Jak odkrywałam, że
pod wodą jednak da się oddychać. Jak się trzymałam Asienki kurczowo a potem się
jej puściłam. Teraz o puszczaniu w ogóle nie ma mowy. Dlaczego? A niby kogo ja
mam się puszczać jak się nikogo nie trzymam? Po prostu wchodzę do wody, Asienka
spuszcza mi powietrze z jachetu i już tam jestem, i już jestem wolna. Dlatego
biorąc pod uwagę wspomnienia moich pierwszych nurków, wiem że małymi kroczkami
idę do przodu, są jednak elementy nad, którym wciąż muszę pracować. Wyjmowanie i
wkładanie aparatu pod wodą – to ćwiczenie ludzie ogarniają na pierwszych czy
drugich zajęciach. Czy to ma jednak znaczenie? Ja wolę cieszyć się tym, że już
potrafię od razu się zanurzyć i spokojnie oddychać przez aparat. No chyba, że
dostaję od swej szanownej instruktorki dziurawy ustnik. Tu po raz kolejny zwątpiłam. To było drugiego
dnia. Dostałam od Asi nowiutki ustnik do aparatu, ten co miałam był jakiś
felerny, nie pamiętam dlaczego. Wchodzimy do wody, zakładają mi jacket na
grzbiet, wkładam aparat do ust, zanurzam się i już mam się oddać stanu
nieważkość, jednak czuję jak woda wlewa mi się do ust. Co jest grane? Co za
„impreza”? Wynurzam się, tłumaczę problem mojej instruktorce i próbuje
ponownie. Wynurzenie i zanurzanie powtarzam parokrotnie a kiedy jestem na
powierzchni słyszę – „zaciśnij usta, obejmij ustami cały aparat, nie zaciskasz
ust”. Przecież zaciskam – pomyślałam – aż mnie usta bolą. Nie, nie, to bez
sensu. Wracam do domu. Ile można robić krok przód i w tył, krok przód i w tył?
Po co te nerw moje, moich bliskich? Ten natłok kotłujących się myśli w mojej
głowie przerwała Asienka. Wkładając mój aparat do swojej buźki i zanurzając się
o mało się nie utopiła. Okazało się, że nowiutki ustnik, który otrzymałam od
swej instruktorki jest dziurawy.
Naprawdę miałam ochotę ją w tedy utopić ale doszłam do wniosku, że to ja
bym na tym straciła. Drugiej takiej co ma do mnie tyle cierpliwości to ja przecież
nie znajdę. Po zmianie aparatu zanurzyłam się bez problemu i znowu
byłam tam gdzie jest mi dobrze. Przez te pierwsze dwa dni pływaliśmy na
płytkich wodach, doskonaląc – jak to się mówi językiem nurkowym – swój trym i
pływalność. Ja tam jednak nie wiem czy coś doskonaliłam, po prostu schodziłam
pod wodę i cieszyłam się każdym wziętym oddechem.
Trzeciego dnia wylądowaliśmy na łodzi i wreszcie
zrobiło się ciepło i wreszcie zaświeciło słonko. Od razu wystawiłam swe kości aby choć troszkę
je wygrzać. Moja błogość nie trwała jednak z byt długo, bo Asienka zaraz wołała
na odprawę. No ale cóż, jak to ona
mawiała – „nie przyjechaliśmy tu na wakacje”. Nurkowałam za każdym razem w
drugiej kolejności, jednak jak myślisz, że miałam dużo czasu na byczenie się to
jesteś w błędzie. Plan był raczej napięty. Kiedy reszta ekipy była pod wodą, ja
postanowiłam przerobić moje „ukochane” ćwiczenie. Tego dnia raczej flauty nie
było, więc dostać się do swojej butli z jacketem stanowiło nie lada
wyzwanie. Jak mi się to już udało, przystąpiłam do swojego zadania, jednak po krótkiej
chwili parsknełam śmiechem. Rozbawił
mnie widok zdźwionych minek egipskiej
załogi, która nie za bardzo rozumiała co ja wyrabiam. Tak, tak panowie –
pomyślałam – ja próbuje ogarnąć to pierwsze nurkowe ćwiczenie i chyba jestem
już bliziutko, co nie? 😉
Kiedy moi wrócili ja czekałam już w pełnej gotowości i za nim się nie
obejrzałam byłam pod wodą.
Dla mnie osobiście to były fajne nurki, jak każde zresztą. Nie, chyba jednak kłamie. To znaczy za każdym razm naprawdę wydaje mi
się, że już jest fajnie, że jestem spokojna, że już spokojnie oddycham a kolejnym
razem okazuje się że tam to, to było nic w porównaniu do tego co jest teraz.
Jak już wspomniałam tego dnia morze raczej nie było spokojne, więc moi
partnerzy (schodziłam z Asienką ì z Piotrkiem) podobno troszkę się, że mną
natyrali. Podobno, bo ja chyba nie za bardzo to ogarniałam. W ogóle ja chyba pod
wodą mało co ogarniam, tak jakbym przynosiła się w jakiś totalnie inny wymiar
oderwany od rzeczywistości, wiem jedno – dobrze mi tam. Tylko, że jak już wychodzę z wody nie bardzo
wiem czemu jestem tak totalnie wypompowana.
Nie mam siły ruszyć ani ręką ani nogą a podczas tego pobytu dochodziła jeszcze
temperatura wody, która nie była moim sprzymierzeńcem. Wiem co teraz myślisz –
„co Ty dziewczyno wygadujesz? Przecież w
Egipcie woda w morzu zawsze jest ciepła”. Może i tak, może i masz rację. Jednak,
nie wiem czy pamiętasz, nie wiem czy mnie znasz, czy śledzisz mojego bloga od
początku, a może masz okazje „słuchać” mnie po raz pierwszy. Jestem osobą
niepełnosprawną. Od urodzenia „towarzyszy” mi dziecięce porażenie mózgowe. Co
za tym idzie moja termoregulacja jest inna niż Twoja. Moje ciało o wiele
szybciej się wychładza, a to podsyca moją kolejną „towarzyszkę” życia tzw. spastykę,
która usztywnia moje ciało nie pytając
mnie o zdanie. Po wyjściu z wody byłam po prostu sztywna i nie mogąc wykonać
żadnego ruchu całkowicie oddawałam swe ciało mojej kochanej kadrze, ciało,
które nie zawsze było po mojej, naszej
stronie. Kiedy tak mnie rozpierali, wycierali, podawali gorącą herbatkę pod
nos, ja myślałam tylko – skąd oni ulicha na to wszystko biorą siłę? Przecież
przed chwilą tak samo jak ja byli pod wodą.
Są kochani. To nie jest jednak tak, że zawsze wszystko za mnie robią – i
chyba to jest najpiękniejsze.
Wierz? Zawsze kiedy wchodzę w nową, nieznaną mi grupę ludzi mam poczucie, że po raz kolejny mam przed sobą bojowe zadanie. Zadanie to polega na „rozdmuchaniu bańki”. Owa „bańka” to obszar mojego funkcjonowania, a jej ściany to otaczające mnie osoby. Bywa tak, że „bańka” ta, na początku jest bardzo ciasna. Wszyscy we wszystkim chcą mnie wyręczać i przejmując kontrolę nad tym co robię, tak naprawdę nieświadomie zapierają mi coś najcenniejszego – poczucie bezpieczeństwa. Bywa tak, że „rozdmuchanie owej bańki” jest jak „walenie głową w mur”, po prostu się nie da. Wówczas jest ciężko, naprawdę ciężko. Tu nie chodzi też o to, aby „bańka” się rozprysła, znikła w zapomnienie. Ja zawsze będę potrzebowała wokół siebie ludzi, którzy pomogą – mam tego świadomość. „Zabawa” jednak polega na tym abym to zawsze ja sama mogła wyznaczyć obszar mojego samodzielnego funkcjonowania. Brzmi egoistycznie? Być może. Jednak każda niepełnosprawna osoba Ci to powie – to ja pokazuję kiedy i jak masz mi pomóc, do Ciebie oczywiście należy wybór czy mi pomożesz czy nie. 15 lat temu po raz pierwszy pojechałam do Wągrowca na obóz aktywnej rehabilitacji. Jadąc tam po raz kolejny „zakasałam rękawy” by stoczyć „bój” z otoczenie. Ku mojemu zdziwieniu z nikim nie musiałam „wojować”. Wystarczyło lekko „dmuchnąć” prawo czy w lewo. Dlatego przez 15 lat wracałam tam „jak bumerang” nie wyobrażając sobie wakacji nigdzie indziej. 2 lata temu trafiłam do Ciechanowa, wyjazd był szybki, nagły jednak obwarowany nie małymi obawami. To było jedno z najlepszych posunięć w moim życiu! Okazało się (choć nadal mam problem aby to uznać za niezmienny fakt), że z kadrą nurków HSA również nie trzeba „wojować”. Ba! O dziwota to oni „rozdmuchują” moją „bańkę” udowadniając, że może być ona dużo większa niż mi się wydaje i za to ich kocham!!
Mi samej trudno w to uwierzyć, ale to był już mój trzeci podbój Egiptu i morza Czerwonego. Po raz trzeci zaliczyłam nurki z brzegu, z łodzi i w Dahab w Blue Hole. Po raz trzeci było mi dane przeżyć tą niewiarygodną, długo w mojej głowie nieosiągalną dla mnie przygodę. Czasem myślę sobie – może już dość? Może już wystarczy? Może już wyczerpałaś limit szczęścia? Kiedy jednak, ktoś szepcze mi do uszka – „niedługo widzę Cię pod wodą” – już wiem, że nie może być inaczej, wiem, że prędzej czy później wrócę tam, tak mimo wszystko, tak wbrew wszystkiemu.
Ten warsztatowy wyjazd „podnoszenia własnej
poprzeczki" na pewno wiele mi dał, na pewno wiele uświadomił. Jakie cele
sobie postawiłam? Moim pierwszym celem było
skończyć kurs OWD i zdobyć certyfikat nurkowy. Przez ten cały tydzień
pracowałam nad tym i myślę, że zrobiłam kolejny milowy krok w tym kierunku. Co
było moim drugim celem? Pozwól, że to na razie zostanie moją słodką
tajemnicą. Nie zdradzę Ci tego celu ponieważ chyba nie jestem jeszcze gotowa na
jego przepracowanie. Nie jestem gotowa. bo przecież jest mi dobrze tak jak
jest, tam, z NIĄ…
Cudowny wpis, cudowny blog i cudowna Ty! I tylko mogę dodać: "I ja tam byłam, miód i wino piłam", no..i inne :D Buziaki!Niedługo widzimy się pod wodą!
OdpowiedzUsuń