Rzadko do Ciebie „nawijam”. Stanowczo za rzadko. Tak naprawdę jednak co chwilę chcę Ci o czymś opowiedzieć, z czymś się z Tobą podzielić. Czasem wydaje mi się, że mogłabym opisać Ci każdy mój dzień i mogłoby się to okazać nawet całkiem zabawne. Bo przecież nie każdy wstaje o 5:50 by się wyrobić na 9 do roboty. Zważywszy na to, że nie ma się ani męża, któremu musi się zrobić śniadanie do pracy, ani dzieci, które musi się wyprawić do szkoły, a droga, którą codziennie się przebywa zajmuje ok. 10 min., brzmi całkiem intrygująco – nie sądzisz? A jednak... Niby wszystko wybiegu – po trzech drzemkach w telefonie wyskakuje z łóżku wprost pod prysznic, potem kierunek kuchnia zrobić herbatę, powrót do sypialni się ubrać i pościelić łóżko (oczywiście strój, który zamierzam na siebie włożyć został przygotowany dnia poprzednie, szkoda by było zmarnować co najmniej 10 min. snu), powrót do kuchni na śniadanie, łazienka umyć zęby, sypialnia zrobić makijaż (trzęsącą się ręką co najmniej jak na delirce) i nie wiem jakim cudem już na zegarze widzę 8:30. A przecież jeszcze trzeba wciągnąć buty, kurtkę, czapkę, szalik, no i rękawiczki (wciągnąć rękawiczkę na rękę, która z Tobą w żaden sposób nie współpracuje, jednocześnie walcząc z ciałem napinającym swe mięśnie nie wiadomo „po jakiego grzyba”, to jak wejście na Mount Everest). Już czuję jak pot spływa mi po tyłku i najchętniej wróciła bym pod prysznic, czy jeszcze daję radę? Nie no luzik! Jeszcze tylko wyłączyć radio, czyli trafić kciukiem na szczęście w dość duży przycisk. Zamknąć drzwi, czyli trafić kluczykiem do małej dziurki 2x. Dojść do swojego garażu czyli pokonać w 10 min. drogę, którą Ty byś pokonał w 5 min. (o ile nie ma śniegu, lodu, ani nie wieje wiatr, te czynniki mogą znacznie opóźnić całą akcję). Otworzyć furtkę, otworzyć drzwi do garażu, czyli 2x trafić kluczykiem do małej dziurki. Wystawić swojego skuterka, zamkną drzwi od garażu, zamknąć furtkę, czyli 2x trafić kluczykiem do małej dziurki iiiii jadę… Jezu jadę… przez 10 min. siedzę na dupie, trzymam kierownicę i macham tylko jednym paluszkiem – co za rozkosz!!!
Dojeżdżam do pracy, koniec tego dobrego. Trzeba ruszyć swoje cztery litery, wjechać do budynku przez dość ciasne drzwi (ten manewr mam już opanowany prawie do perfekcji). Otworzyć do szatni 2 pary drzwi, czyli 2x trafić kluczykiem do małej dziurki. Rozebrać się (co zajmuje stosunkowo mniej czasu jak ubieranie pod warunkiem, że właśnie zamek od kurtki się nie zaciął). Zamknąć 2 pary drzwi, czyli 2x trafić kluczykiem do małej dziurki. Wspiąć się na drugie piętro, zrobić herbatkę z kardamonem dla Pani Asi, dla siebie kawę i w końcu bezkarnie usiąść za swoim biurkiem na całe 7 godzin – kocham ten moment dnia. Kiedy już włączę swojego kompa (staruszek się odpala co najmniej 10 min., czasami mam wrażenie, że o dziwota, jest wolniejszy niż ja) ja muszę, ja po prostu muszę na 5 min. wejść na fejsa by zresetować swój mózg przed dalszym podbojem dnia i choć na chwilkę przenieś się w inny świat, świat którego jestem cichym obserwatorem. A tam… tam Asienka znowu „byczy się” na Ras Mohamed, Aga teleportowała się z gorącego Izraela do zaśnieżonych Jakuszyc, Trawa rozkręcił kolejną bibkę kulawych na Płotkach… a ja? Ja na szczęście mam swoje wspomnienia. Przecież wciąż mam głowie swoje nurki w Egipcie czy na Zakrzówku, 2-tygodniowe byczenie się na „Aktywnej” (mój coroczny obóz aktywnej rehabilitacji gdzie naprawdę się resetuję) czy podbój kosmicznej bazy na Płotkach. No i jeszcze Ciechanów, Ciechanów 2020. Byłam tam już trzeci raz. Po raz trzeci „złapałam byka za rogi” i pojechałam na obóz basenowo-nurkowy organizowany przez fundację „Tacy Sami”.
Tego to Ci chyba jeszcze nie opowiadałam… Z pociągu „paczkę” – czyli mnie, odebrała Gosia (moja psychiczna podpora z nurków na Zakrzówku) i na dzień dobry zakomunikowała mi, że Asienka przyjedzie następnego dnia wieczorem. Kumasz to?! Moja mamuśka nurkowa zostawiła mnie „na pastwę losu”. O ja biedna, nie szczęśliwa, co ja teraz… Nie, żartuję, wcale tak nie pomyślałam i chyba nawet nie chciałam szukać powrotnego pociągu. Skoro Asienka uznała, że dam radę bez niej to trzeba było spiąć pośladki i tyle. Przecież była już tam ze mną Gosia, w hotelu czekała Agatka (prezes fundacji Tacy-Sami), dwie znajome buźki – będzie dobrze. Obóz miała poprowadzić nijaka Agnieszka. Ciekawe co to za jedna? Pomyślała. Dogadamy się? Jeśli nie to do przyjazdu Asienki trzymam się Gośki – taki miałam plan. Agę poznałam na naszej pierwszej odprawie. Wysoka, długowłosa blondyna. Cała grupa zebrała się przy okrągłym stole i każdy z nas miał opowiedzieć coś o sobie. To był bardzo dobry plan. Przed naszym pierwszym wspólnym wejściem do wody miałam możliwość zakomunikować naszej Pani kierownik, że nie umiem pływać, kurs OWD (podstawowy kurs nurkowy) robię już trzeci rok, łatwo nie jest i końca nie widać, pod wodą znaki pokazuje tylko lewą ręką, a żeby było jeszcze śmieszniej i jeszcze trudniej często moja prawa ręka bez mojej świadomości wskazuje kciuk do góry (co normalnie w języku nurkowym oznacza wynurzamy się) jednak mój partner musi pamiętać, że „słucha” tylko mojej lewej ręki. Adzie troszkę minka rzedła? No sorki, nikt nie powiedział, że będzie łatwo.
Jak zawsze, pierwsze zajęcia na basenie zaczęły się od tzw. „próby wody”. Kadra, z którą zaraz mamy zejść pod wodę musi zobaczyć jak pływamy. No dobra – pomyślałam – to ja sobie przycupnę na murku i poczekam na Gosie, która właśnie przeprowadzała teoretyczne omówienie sprzętu nurkowego dla osób zaczynających kurs OWD. Naglę widzę – Aga, która jest w basenie mruga do mnie swoim długim rzęskami jakby nawoływała do wejścia do wody. Ale że co – pomyślałam – że ja z Tobą do wody? Przecież nie znamy się, ogarniesz takiego jak ja? No dobra, spróbujmy. Kiedy jednak Paweł (opiekun grupy z Tarnowa, która spędziła ze mną te cztery obozowe dni) pomaga mi wejść do basenu słyszę jak mówi do Agi – „a jak ona pływa, umie?” „Nie mam pojęcia, zaraz zobaczymy” – odpowiada Agnieszka. Toście sobie pogadali – pomyślałam – może by ktoś mnie spytał o zdanie. W wodzie Aga włożyła mi pod pachy makaron ze styropianu, położyła na plecy i kazała machać nogami. Ok – pomyślałam – właśnie w taki sposób uczyłam się pływać z moim instruktorem pływania. Jak to było? Tyłek do góry i machamy nóżkami. Początkowo byłam spięta, Aga chyba troszkę też. Jednak nie dziwi mnie to. Zwykle gdy poznaje nową osobę to nasze spotkanie zaczynam jakby od oswajania ją ze sobą. Przekonuje, krok po krok, że ja wcale nie jestem taka „straszna” jak się początkowo może wydawać, a moje ciało, choć czasem wysyła mylne sygnały, kryje pod sobą chyba całkiem spoko dziewczynę. W nurkowaniu nie ma na to czasu. Spotykasz kogoś po raz pierwszy w życiu i „za pięć minut” lądujesz z nim w wodzie, oddając w jego ręce swoje „pokręcone” ciało. Nie jest to łatwe zadanie, ale skoro postanowiło się spełnić marzenie z dzieciństwa, trzeba zacisnąć zęby, spiąć pośladki i podejść do wszystkie troszkę „na luzaka”, było nie było ma to być zabawa. Tak też zrobiłam. Płynąc już na brzuchu z maską i z fajką cały czas trzymając się makaronu (to ćwiczenie także wielokrotnie przerabiałam), naprawdę miałam wrażenie jak moje ciało pomału się rozluźnia, chyba jednak nie było to jeszcze widoczne dla nowopoznanych, otaczających mnie osób. „Ona chyba się boi” – usłyszałam głosy ludzi kibicujących mi z ławeczki. Nie, nie może tak być – pomyślałam – ja muszę coś zrobić. Nadarzyła się okazja. Kiedy Renata (drugi opiekun tarnowskiej grupy) pstrykała mi fotki, postanowiłam zrobić z siebie modelkę. Wynurzyłam się, obróciłam wprost do aparatu i puściłam nurkową okejkę. Wówczas wszyscy parsknęli śmiechem i chórem stwierdzili, że skoro mam czas na pozowanie do aparatu to chyba jednak nie jestem tak spięta i zdenerwowana jak się im przed chwilą wydawało. No w końcu! Brawo Wy! Pod wodą okejka to jeden z podstawowych znaków nurkowych, w ten sposób dajesz znać swojemu partnerowi, że wszystko jest w porządku. Czasem mam jednak wrażenie, że na lądzie znak ten działa na zasadzie „robienia paluszkiem zajączka”. Puszczasz do kogoś okejkę a ten się zaczyna śmiać „jak głupi do sera”. Wydaje mi się, że w tym momencie coś puściło, jakby zerwała się jedna z napinających się strun między mną a Agnieszkom i dalej było już tylko łatwiej.
Następnego dnia wchodziliśmy do wody już z całym osprzętowaniem. Pod wodą pływałam z Gosią i z Agą. Było mi lepiej niż dnia poprzedniego bo jackecie czuje się bezpieczniej, znacznie bezpieczniej. Niemal od razu się zanurzyłam, puściłam się Gosi i pływałam pod wodą od jednego końca basenu do drugie napierając coraz większego zaufania do dziewczyn a przede wszystkim siebie samej. Łatwo nie było bo na tak płytkiej wodzie jaka jest na basenie o wiele trudniej jest załapać odpowiednią pływalność. Bujało mną na wszystkie możliwe strony i miałam wrażenie, że zaraz zrobię fikołka jednak dałyśmy radę. Popołudniu pływałam z samą Gosią. Miałam przerwa w pracy nad „nowymi” i nie mam tu na myśli samej Agnieszki. Z Gosią się już troszkę znam, więc fajnie będzie na chwilę schować się z nią pod wodę przed całym otaczającym światem – pomyślałam. Na początku było super! Zanurzyliśmy się i swobodnie pływaliśmy. Naglę chce się wynurzy bo jakoś ciężko mi było oddychać. Zanurzam się ponownie jednak po chwili świadomie wskazuje kciuk do góry. Co jest grane – pomyślałam – znowu mam spinę? Znowu przestaje oddychać? Znowu wykonuje coś nie tak i robię krok do tyłu? O tuż nie! W mojej butli nad zwyczajniej w świecie kończyło się powietrze. Tu się nie popisałam. Nie popisałam się bo w takiej sytuacji powinna zasygnalizować o tym swojemu partnerowi a nie wszystko zwalać na moje „pokręcone” ale „Bogu ducha winne” ciało. Po chwili jednak dostałam szansę na zrehabilitowane się. Gosia zaproponowała byśmy na koniec przerobiły moje „ulubione” ćwiczenie czyli wyjmowanie i wkładanie aparatu pod wodą. Gdy tak sobie ćwiczyłyśmy popłynęła do nas Aga i widząc, że w tym ćwiczeniu jestem jeszcze „100 lat za murzynami” zaproponowała dobry myk. Jednym z elementu aparatu, przez który się oddycha jest tzw. bajpas. Wciśnięcie bajpasu powoduje wydostawanie się przez aparat silnego strumienie powietrza. Wciskając bajpas podczas wyjmowania i wkładania jest mi znacznie łatwiej. Otwierając usta pod wadą już czuje powiew powietrza i jakby samoistnie go zasysam. Muszę przyznać, że tu zobaczyłam „światełko w tunelu”. Brawo Aga! Brawo Ty! Nie omieszkam ten paten wykorzystać. Ta zabawa (bo jak coś w końcu zaczyna wychodzić, naprawdę zaczyna się zabawa) nie trwała jednak zbyt długo. Nie uwierzysz ale po chwili i w tej butli skończyło się powietrze. Wyciągając wnioski z pierwszej lekcji, zasygnalizowałam o tym swojemu partnerowi, aczkolwiek tym razem to Gosia miała problemy z uwierzeniem mi.
Tego dnia wieczorkiem dobiła do nas Asienka moja „nurkowa mamuśka” z resztą brygady. Ja wiem, że troszkę śmiesznie to zabrzmi ale poczułam małą ulgę. Będę nurkował już tylko z Asienką? 😉 No nie tak od razu. Miałam jeszcze zaliczyć nurki z Agnieszką. Wracamy do pracy na nową – pomyślałam. Pod wodą padłam na pomysł super zabawy. Pogonimy Asienkę? Zabawa jednak nie podobała się mojej nowej instruktorce. Wynurzyliśmy się i dostałam od niej mały paternoster. „Albo skupiasz się na mnie, albo wychodzimy” – usłyszałam. Powiedziała to dość stanowczym głosem jednak chyba właśnie w tym momencie poczułam się przy niej pewniej. Nie od razu ale po uspokojeniu emocji a co za tym idzie swojego oddechu zanurzyłam się i w pełni oddałam się zabawie jaką jest nurkowanie.
Dwa ostatnie nurki należały do nas, do mnie i do Asienki. Zabawy jednak nie było, była ostra praca. Przerobiliśmy kilka ćwiczeń, które przeciętny kursant zalicza na swoich pierwszych basenowych zajęciach. Miałam podejście do wykonanie tzw. Piwota (czyli utrzymania swojej stałej pływalności za pomocą równomiernego wdechu i wydechu), oddychania przez aparat bez maski, samodzielnego ubierania jacketu na powierzchni wody (masakra, chyba jednak wolę się ubierać na swoim łóżku) i wyjmowanie oraz wkładanie aparatu podwodą wykorzystując patent Agnieszki. Zaliczone? Oczywiście, że tak! U Asienki zawsze wszystko jest zaliczone. Nigdy nie pozostawia mnie w poczuciu porażki, zaznacza jedynie, że w tym obszarze wciąż muszę dążyć do „perfekcji”…
Dwa ostatnie nurki należały do nas, do mnie i do Asienki. Zabawy jednak nie było, była ostra praca. Przerobiliśmy kilka ćwiczeń, które przeciętny kursant zalicza na swoich pierwszych basenowych zajęciach. Miałam podejście do wykonanie tzw. Piwota (czyli utrzymania swojej stałej pływalności za pomocą równomiernego wdechu i wydechu), oddychania przez aparat bez maski, samodzielnego ubierania jacketu na powierzchni wody (masakra, chyba jednak wolę się ubierać na swoim łóżku) i wyjmowanie oraz wkładanie aparatu podwodą wykorzystując patent Agnieszki. Zaliczone? Oczywiście, że tak! U Asienki zawsze wszystko jest zaliczone. Nigdy nie pozostawia mnie w poczuciu porażki, zaznacza jedynie, że w tym obszarze wciąż muszę dążyć do „perfekcji”…
No dobra! Może ja już wrócę na ziemię i zajmę się swoją pracą? Trzeba nowe dziecko zarejestrować, może jakąś opinię zredagować, opisać tysięczne ćwiczenie Treningu Globalnego autorstwa szefowej lub skonstruować kolejną diagnostyczną tabelkę do badania sensomotoryczno-odruchowego metodą TG. Tylko co najpierw? Oto jest pytanie!
Wiesz jaki dzień był jednym z najgorszych dniem w moim życiu? To dzień, w którym skończyłam studia i uzyskałam tytuł magistra. Dlaczego? Przecież weszłam na szczyt, o którym moim najbliższym nawet się nie śniło. Problem polegał na tym, że nie potrafiłam dostrzec kolejnej, choćby najmniejszej górki, po której mogłabym się wspinać. Jak mantrę zaczęłam sobie powtarzać, że nie spełnię się jako żona, nie spełnię się jako matka, w roli pracownika roku też jakoś nie potrafiłam siebie dostrzec. Dziś mam pracę. Pracuję w Instytucie Wspierania Rozwoju Plusik-Minusik i dobrze mi tu. Po pierwsze, wykorzystując swoją wiedzę ze studiów (z wykształcenia jestem oligofrenopedagogiem) pracuję przy komputerze. Dla mnie to wymarzone rozwiązanie. Po drugie, jestem w śród ludzi, którzy znając mój problem i problem mojego ciała tak od podszewki, w 100% akceptując moje niedoskonałości. Możliwość pracy jest dla mnie niezwykle ważne. Daje mi powód by codziennie rano wstać oraz poczucie dalszego rozwoju i samorealizacji. Czy mogłam chcieć czegoś więcej? A jednak… Człowiek jest jak dziecko, zawsze chce więcej, dostanie palec to będzie chciał całą rękę. Zbiegiem czasu czegoś zaczęło brakować, monotonia życia coraz bardziej przytłaczać. Po pewnym czasie los znowu mi nie poskąpił i dał mi możliwość wdrapania się na kolejną górę – posiąść umiejętności bezpiecznego nurkowania. Czy się na nią wdrapie? Nie mam pojęcia. Z doświadczenia wiem jednak, że od bycia na samym szczycie dużo zabawniejsza może być sama wspinaczka.
Wybija 16. Pora się teleportować do domu. Przy „dobrych wiatrach” wyląduje w nim grubo po 17. Trzeba przecież umyć kubek po „100-tnej” kawie, którą się wyżłopało w ciągu całego dnia i zahaczyć o kibelek żeby choć trochę z tego oddać, skoczyć do szatni by stoczyć kolejny bój z rękawiczkami i ruszyć na chatę. Trasa praca-dom bywa nieco dłuższa od trasy dom-praca i nie mam tu namyśli dni kiedy zahaczam o jakiś sklepik lub o swoją kosmetyczkę. Czasem prostu akumulatory w moim skuterku zaczynają niedomagać. Wówczas pod górę, którą mam do pokonania idę na piechtę popychając paluszkiem napęd swojego wózka. Za ciężka jestem, czy jak? 😉 Czasem także by móc wjechać do swojego garażu muszę najpierw go odgruzować z gratów ponastawianych przez swoich „przemiłych” sąsiadów. Kiedy jestem już w domku „wskakuje” w dresik, nakrywam do stołu (w tym czasie moja mamcia zdąży przygotować cały obiad), jemy i obie beztrosko rozkładamy się na kanapach. Potem jeszcze tylko trzeba ogarnąć kuchnię, może jakieś pranie powieść, chwilkę posiedzieć na necie, przygotować ciuszki na następny dzień i pora kłaść się spać. Przecież jutro znowu budzik zadzwoni o 5:50.
Powiedz, ale tek szczerze. Czy podczas tego długo dnia zrobiłam choćby ½ tego co Ty? Śmiem twierdzić, że nie i nawet nie będę się z Tobą licytować. Jednak większość tych rzeczy, przy wsparciu wielu otaczających mnie osób, mogłam wykonać w miarę samodzielnie i chyba to jest najważniejsze!
Dobranoc! Do „usłyszenia”!